piątek, 6 lipca 2012

The Hunger Games

aka: Igrzyska Śmierci
Znana obsada: Woody Harrelson, Donald Sutherland, Lenny Kravitz
Rok: 2012
Kraj: USA
Fabuła: Bliżej nieokreślona przyszłość, bliżej nieokreślone totalitarne państwo. Co roku, z okazji dożynek, każdy z dwunastu Dystryktów wystawia dwójkę młodych ludzi do bezlitosnej walki na śmierć i życie, w ramach tytułowych Igrzysk. W ich 74. edycji naprzeciw siebie staną Katniss i Peeta.
Długość: 2:22


Kuba: Grupa nastolatków, zmuszonych przez reżim do udziału w krwawym show, w którym stawką jest ich życie? Zgadza się, to wszystko widzieliśmy już w japońskim klasyku - "Battle Royale". Z tą różnicą, że "Igrzyska" powstały z prawdziwie hollywoodzkim rozmachem.
Widać to zwłaszcza w zapierającej dech w piersiach scenografii. Twórcy puścili wodze fantazji i przedstawili nam śmiałą wizję przyszłości: z regularnymi, geometrycznymi budynkami Kapitolu, minimalistycznymi wnętrzami i ekstrawaganckimi, jaskrawymi strojami oraz makijażami, nawiązującymi do XVIII wieku. Widać, że autorzy filmowych kostiumów i dekoracji inspirowali się estetyką steampunk i subkulturą gotów.

Kaes: "Battle Royale" był tak dobrym filmem, że kiedy tylko usłyszałem o "Hunger Games", wiedziałem, że będzie trzeba to obejrzeć. Niemal taki sam pomysł, tylko właśnie bardziej po hollywoodzku. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi jeśli zacznę od kilku porównań (a i zapewne później będzie ciężko mi ich uniknąć).
Pierwszą różnicą, która się nasuwa - uczestnicy gry w japońskiej produkcji są kolegami z jednej klasy. W wersji amerykańskiej natomiast są dla siebie (w większości) obcymi ludźmi. Dystrykty nie utrzymują między sobą kontaktów, więc każdy z nastolatków zna tylko osobę ze swojego dystryktu. "Battle Royale" brzmi więc ciekawiej w tym miejscu. Po drugie bronie, które dostają amerykanie są śmiercionośne, w przypadku japończyków już nie wszystkie (chociaż pokrywką od garnka też właściwie można zabić...). W HG nastolatkowie są przygotowani na to co ich czeka (niektórzy nawet szkolą się od dziecka, żeby potem zgłosić się na ochotnika). W BR idą jak baranki na rzeź. No i sama formuła igrzysk. W "Hunger games" jest to wielkie show, którym żyją wszyscy...

Kuba: A ja wrócę jeszcze na chwilę do scenografii i "świata przedstawionego". W filmie widzimy wyraźny rozdźwięk między bogatą społecznością Kapitolu, a mieszkańcami Dystryktów. Ci pierwsi - poubierani w fikuśne stroje (mój kolega porównał ich do publiczności łódzkiego Fashion Week) - pławią się w dostatku, ci drudzy - każdego dnia walczą o przetrwanie, polują i parają się rzemiosłem, w strojach ukradzionych z planu filmowego "Robin Hooda".
Warto też zauważyć, że obywatele Stolicy noszą antyczne imiona (Caesar, Seneca, Claudius), a ludność z Dystryktów - zniekształcone wersje imion nam współczesnych (Katniss, Peeta).

Kaes: Mnie dystrykt 12 skojarzył się z polskimi realiami. Taka polska wiocha utrzymująca się z pracy w kopalni czy innej hucie... No i te polowania. Katniss oczywiście jest zajebista w tropieniu dzikiej zwierzyny, strzelaniu z łuku i w ogóle w sztuce przetrwania. Jej umiejętności tropienia są świetnie pokazane w trakcie igrzysk, kiedy odszukuje Peetę. Ranny chłopak zostawia gigantyczne plamy krwi, w niezbyt dużych odstępach (żeby dziewczyna nie zabłądziła) i jeszcze w miejscach gdzie łatwo je zobaczyć. Normalnie prawie jak rasowa Indianka.

Kuba: Bez przesady, nie przypominam sobie, żebym widział na polskiej wsi ludzi wymieniających chleb na zabite wiewiórki. Albo biegających z łukiem za sarnami... I pokaż mi wieś pośrodku lasu z hutą czy kopalnią...

Katniss (Jennifer Lawrence) oczywiście jest świetna w survivalu, bo inaczej zginęłaby już w pierwszym starciu w rozgrywce :)
Ale zgadzam się, że momentami film jest rysowany grubą, hollywoodzką kreską. Przykład: po śmierci ojca, to Katniss przejumuje rolę głowy rodziny. Poluje, handluje, opiekuje się młodszą siostrą. I poucza matkę, by ta wzięła się w garść.
Dalej: bunt w jednym z Dystryktów, pod wpływem transmisji z Igrzysk. Przez 74 lata całe Panem oglądało mordujących się nastolatków, jakby to była Liga Mistrzów i było OK. Do czasu, gdy w szranki nie stanęła dwójka naszych głównych bohaterów...
I największy zarzut z cyklu "filmowych chwytów" to niebywałe szczęście zawodników z Dystryktu 12. Czasem jest to dogodnie umiejscowione gniazdo os czy wpadający wprost do rąk spadochron z ekwipunkiem. Innym razem - rywale, którzy co prawda mają za zadanie cię zabić, ale nie przeszkadza im to w uratowaniu ci życia ("tylko ten ostatni raz!") czy zawarciu opłacalnego sojuszu.
O happy endzie nawet nie wspominam, bo nikt nie spodziewał się innego zakończenia.

Kaes: Chodziło mi raczej o te umorusane, smutne dzieciaki stojące na progach domów, zabłocone drogi i inne tego typu pierdoły. Bieganie z łukiem za sarnami już bez przesady... Ale z tą kopalnią... Nie chodzi o to, żeby kopalnia była we wsi. Ale jak na wsiach nie ma roboty, to zdarza się, że wszyscy mieszkańcy pracują praktycznie w jednym miejscu, u jakiegoś dużego pracodawcy zatrudniającego ludzi z okolicznych wsi. Powiedzmy w jakiejś fabryce czy czymś.
Zgadzam się z zarzutem odnośnie sztuczności tego buntu. Niby miało to być uzasadnione tym, że pierwszy raz tak beznadziejny dystrykt radzi sobie dobrze i zdobywa sympatię publiczności. Ale ja nie do końca to kupiłem.
No i właśnie te filmowe chwyty... Mniej więcej to samo chciałem napisać. Catniss ma niebywałe szczęście. Ciągle ją ktoś ratuje, właśnie tak jak powiedziałeś - "ten jeden raz". Albo już ktoś ma ją zabić, ale najpierw trochę pogada żeby bohaterka mogła zyskać na czasie. I jeszcze parę innych takich akcji.
Został jeszcze do omówienia wątek miłosny, który był... a jednocześnie go nie było. Właściwie to nawet ciekawe, bo spodziewałem się wielkiej romantycznej miłości między uczestnikami z tego samego dystryktu, którzy kochają się nad życie, ale muszą walczyć przeciwko sobie. Och i ach. Na szczęście twórcy nam darowali aż takiej tandety i zastąpili ją tandetą odrobinę mniejszą.

Kuba: Ten klasyczny miłosny trójkąt, w jaki uwikłali się bohaterowie, zapewne będzie miał swoją kontynuację, bo twórcy już pracują nad kolejnymi częściami cyklu. W czasie seansu dało się zresztą odczuć, że na jednej odsłonie "Igrzysk" się nie skończy. Pomijając oczywisty fakt, że jest to ekranizacja poczytnej za Oceanem trylogii, to w filmie jest zbyt dużo "otwartych furtek", jak wspomniany przez nas bunt w dystryktach czy dokładniejsze wyjaśnienie genezy krwawych dożynek.

Kaes: Na koniec jeszcze jeden element, który nie do końca mi się podobał. Osoby zarządzające igrzyskami mają wręcz nieograniczone możliwości wpływania na otoczenie. O ile podpalanie lasu jestem w stanie jakoś zrozumieć, to już wprowadzenie wirtualnie stworzonych potworów w celu przyspieszenia akcji, to już trochę przesada. Wyglądało to jakby igrzyska odbywały się w rzeczywistości wirtualnej, gdzie mistrz gry może sobie dorysować i dodać do rozgrywki co tylko chce.
Mimo drobnych niedociągnięć i przewidywalności film oceniam bardzo pozytywnie. Ogląda się to bardzo przyjemnie, świetna recepta na mile spędzony wieczór. Byle tylko widz nie spodziewał się zbyt wyszukanej rozrywki.

Kuba: Zgadzam się, ingerowanie "mistrzów gry" w rozgrywkę odebrało przyjemność oglądania krwawego show. Przecież właśnie ten element nieprzewidywalności - które z kilkunastu przypadkowych nastolatków przeżyje? - był jednym z większych "smaczków" w Igrzyskach...
Gdybym był jednym z mieszkańców Kapitolu, z pewnością z wściekłością zmieniłbym kanał.

A propos smaczków, to bardzo podobała mi się scena halucynacji, wywołanych użądleniem os - ciekawie ją zrealizowano.
Na uwagę zasługuje też postać Haymitcha (Woody Harrelson) - laureata jednej z poprzednich rozgrywek - teraz zblazowanego alkoholika. Ale jednocześnie nadal eksperta w sztuce walki i przetrwania, który dzieli się swoją wiedzą z dwójką bohaterów. Haymitch Abernathy przywodzi na myśl Petera Vincenta z omawianego przez nas "Postrachu Nocy" - także dlatego, że obaj panowie wprowadzali do filmu sporo komizmu.
A jeśli już wspominam obrazy, które już opisaliśmy na Blogu, to warto także zauważyć, że rolę jednej z "Zawodniczek" (Clove) "Igrzyskach..." zagrała Isabelle Fuhrman, mająca na koncie tytułową rolę w "Sierocie".

I na koniec jeszcze jeden aspekt "Hunger Games" - czyli liczne nawiązania do talent shows i reality shows oraz zdobywania popularności za wszelką cenę. Młodzi wojownicy nie tylko walczą tu o życie, ale też - za radą organizatorów "imprezy" - starają się przypodobać publiczności, zyskać sponsorów... Katniss i Peeta rozważają nawet "udawanie" miłości, co miałoby im przysporzyć sympatię widzów.
Ten drugi zresztą, pod koniec filmu zauważa rodźwięk pomiędzy swoją "kreacją" na ekranie, a tym jaki jest na codzień.
Najwyraźniej widać to chyba w scenie, w której Caesar Flickerman (Stanley Tucci) prezentuje publiczności uczestników gry i zamienia z każdym kilka słów. Większość z nich przez te kilka chwil zachowuje się mocno nienaturalnie, posyłając publiczności sztuczne uśmiechy, ale wiedzą, że ta krótka pogawędka przed kamerami może zaważyć na ich dalszym losie.

Podsumowując, mimo hollywoodzkich uproszczeń, film wciąga - zarówno dzięki akcji, jak i ciekawemu światowi przedstawionemu. Chętnie wybiorę się do kina na sequel.

OCENY
Kaes: 7/10
Kuba: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz