wtorek, 26 kwietnia 2011

Big Tits Zombie

aka: Big Tits Zombies - Boobs to die for; DD Dragon; The Big Tits Dragon 3-D; The Big Tits Dragon: Hot Spring Zombies vs Strippers 5
Znana obsada: -
Rok: 2010
Kraj: Japonia
Fabuła: Piątka striptizerek dostaje intratną propozycję występu. Na miejscu okazuje się, że klient ociąga się z zapłatą. Dziewczyny, czekając na pieniądze, błąkają się po opuszczonym kurorcie. W pewnym momencie odkrywają drzwi do pracowni okultysty i przypadkowo otwierają wrota do piekieł.
Długość: 1:13

Kuba: Zacznijmy od tego, że tytuł właściwie mówi wszystko. Mamy tu i cyce (może nie takie znowu duże i w niezbyt dużej ilości, ale o tym później) i żywe trupy.

Film zaczyna się od mocnego uderzenia - oto widzimy bohaterki bijące się z nieumarłymi. Tak, tak - bijące się, bo zombie w tym filmie... walczą! Ortodoksyjni fani produkcji George'a Romero pewnie w tym momencie zakończą lekturę tej recenzji. Poniekąd Was rozumiem. O ile biegające trupy w remake'u "Poranka Żywywch Trupów" jeszcze jakoś przebolałem, o tyle umarlak wywijający kataną ze sprawnością samuraja
jest dla mnie nie do przyjęcia.
Chociaż trzeba przyznać, że potowry wyglądają bardzo efektownie.
Niektóre trochę, jak z balu przebierańców - w dziwnych strojach i dość ewidentnych maskach - ale przyjemnie się je ogląda.

Kaes: Zgadza się. Charakteryzacja zombiaków jest niezła. W wielu scenach widać, że amatorska, ale niezła. Tylko jakby momentami się twórcy nie mogli zdecydować, czy to mają być "poważne trupy" czy takie bardziej z jajem. Szczególnie w jednym przypadku widać było, że gość robi sobie z żywych trupów jaja (nie zmienia to faktu, że maskę miał świetną). Być może wyglądało to tak, że autorzy scenariusza powiedzieli aktorom "zróbcie się na zombie" i pozostawili im wolną rękę. Bo nie ukrywajmy, że film wygląda jakby był nakręcony przez amatorów, którzy mają już pewne doświadczenie i sporo kasy.

Kuba: Skoro już jesteśmy przy "taniości" efektów specjalnych, to dorzucę jeszcze tutaj scenę z sushi-zombie [sic!], w której kawałki surowej ryby "poruszają się", jak - nie przymierzając - w "Misiu Koralgolu". Pomysł fajny, wykonanie "położone".

W ogóle największy minus "Big Tits Zombie" to jego komediowość - i to w najgorszym wydaniu. Japoński humor - slapstickowe gagi, kiczowato-komiksowa stylistyka i przerysowana ekspresja postaci sprawiły, że wiele razy czułrm zażenowanie, że oglądam ten gniot. Ja rozumiem, że poczucie humoru podlega różnicom kulturowym, no ale come on... Takie chwyty (wstyd nawet którykolwiek przytaczać) bawiłyby mnie 15 lat temu i kilkadziesiąt zwojów mózgowych mniej.
W tym momencie skojarzenia z "Shaolin Soccer" są jak najbardziej na miejscu, bo to kino podobnego sortu.

Kaes: No nie wiem. Jak dla mnie sam pomysł z ożywającym sushi jest głupi i żadne efekty specjalne by tego prawdopodobnie nie naprawiły.

Poziom humoru był może i niski, ale od czasu do czasu fajnie jest obejrzeć coś tak głupiego i odmóżdżającego. Mnie się podobało i większość gagów, mimo ich taniości mnie rozbawiła. A jeśli chodzi o japońskość, to nie do końca się zgodzę. Podobne komediowe zabiegi można znaleźć w wielu amerykańskich komediach. Jedynie ekspresja postaci, o której wspominasz, jest taka typowa dla Japończyków.

Ale przejdźmy może do bohaterów. Mamy tutaj grupę pięciu striptizerek, które występują razem niczym jakiś girlsband. Nawet ich styl jest w podobny Spice Girls czy innego zespołu tego typu - każda z dziewczyn jest inna (sportsmenka, twarda laska pijąca jak facet, słodka "dziecinka", materialistka poświecająca się dla rodziny).

Kuba: Nie rozumiem - najpierw krytykujesz sushi (dla mnie - jeden z niewielu zabawnych momentów tego marnego filmu), a potem bronisz kretyńskiego humoru w pozostałych scenach...
Ta produkcja może byłaby dobra, gdyby trwała jeden kwadrans, a nie - pięć. W takiej formie oglądałem ją na przemian znudzony i zażenowany.
Jedyne "zastosowanie" tego filmu widzę na spotkaniach ze znajomymi przy piwie - można się trochę pośmiać, a jeśli przeoczysz 15 minut seansu, to i tak niewiele tracisz.
A humor w amerykańskich komediach - mimo że też mało wyrafinowany - stawiam wyżej od tego w japońskich odpowiednikach. Tam mamy do czynienia także z gagami słownymi czy sytuacyjnymi - a tu: głównie głupie miny, dziwaczne zachowania i slapstickowe akcje.

Ja też dostrzegam pewne podobieństwo bohaterek do Spice Girls. Fakt, scenarzyści zadbali, żeby każda z dziewczyn czymś tam się odznaczała, ale zrobili to na tyle płytko, że i tak nie ma czego roztrząsać.
Zwłaszcza, że panie nie pojawiają się na ekranie, by przeżywać dylematy egzystencjalne, tylko żeby rozwalać zombie i - przede wszystkim - ładnie wyglądać.
No właśnie - "Big Tits Zombie" z czystym sumieniem można polecić koneserom azjatyckiej urody. Panie ogląda się przyjemnie - niezależnie czy akurat tańczą, czy odsyłają nieumarłych z powrotem w zaświaty.
Podziwianie wdzięków aktorek ułatwiają nam sami twórcy, zaczynając sporą część ujęć od dużego zbliżenia na pupę czy dekolt którejś z nich. Oczywiście pojawiają się tez tytułowe cycki. Ale i nie w takiej ilości, jak można by sobie tego życzyć. Jak wyliczyliśmy, piersi "debiutują" dopiero w 24 minucie projekcji!
Warto też zauważyć, że wszystkie sceny w negliżu nie są w żaden sposób uzasadnione fabularnie. Wygląda to tak, jakby reżyser wylosował kilka momentów i powiedział dziewczynom: "Tu, tu i tu mają być cyce. Zapomnieliśmy o tym w scenariuszu, ale coś tam zaimprowizujecie...". No i wyszło jak wyszło... Chociaż z drugiej strony - nie mam na co narzekać...

Kaes: A ja nie wiem co tu do rozumienia. Ten gag mi po prostu nie podszedł. Nie rozbawiło mnie to. Wręcz przeciwnie - poczułem lekki niesmak.

Jeśli chodzi o ładne wyglądanie głównych bohaterek, to z tym też różnie bywa. Dwie z pięciu były brzydsze (choć to oczywiście kwestia gustu - jaki komu typ urody odpowiada). Warto też zauważyć, że właśnie te brzydsze giną jako pierwsze. Ale może to dlatego, że nie chciały się rozbierać podczas finałowej walki z zombiakami.

I przy okazji finałowej walki... Toczy się ona na jakiejś pustej sali (mi przypominała nieco jakąś salę weselną), w której ściany obłożone są folią. Najwyraźniej twórcy wynajęli takie miejsce na potrzeby filmu, ale musieli dopilnować, żeby nic nie zapaskudzić. A że rozwalanie żywych trupów do najczystszych zajęć nie należy (wiadomo - krew sika na prawo i lewo, flaki latają wokoło), postanowili zabezpieczyć trudne do umycia ściany folią malarską. Podłogę przejedzie się raz-dwa mopem i po krzyku, ale sztuczna krew na białej ścianie to byłby już problem.

Kuba: Folia na ścianach to nie jedyna oznaka niskiego budżetu filmu. Plenery w "Big Tits Zombie" to jakieś pustkowia, kojarzące się ze scenami z "Bulgarskiego Pościkku". Z tym że stopień przyjemności oglądania obrazu ZF Skurcz i omawianej przez nas japońskiej produkcji to jak niebo i ziemia.

Ostatnia rzecz, do której soę przyczepię to ograne filmowe schematy - jak np. piersiówka ratująca przed śmiercią od kuli. Podobne akcje widzieliśmy już dziesiątki razy i z każdym kolejnym bawią one coraz mniej.

Warto też zwrócić uwagę na angielskojęzyczne wtrącenia w kwestiach mówących po japońsku aktorów. Nie wiem, czemu tak jest, ale zaobserwowałem to we wszystkich obrazach z Kraju Kwitnącej Wiśni (i jednym z Bollywood).

A skoro już przy mowie jesteśmy, to zauważmy że wypowiedzi są w "Big Tits Zombie" wyraźnie głośniejsze niż tło dźwiękowe.

Kaes: Anglojęzyczne wtrącenia, jak słusznie zauważasz, są dość typowe. Tylko w zasadzie nie do końca wiadomo skąd to się bierze. Zwłaszcza, że to nie są tylko jakieś pojedyncze słowa typu "cool" czy "fuck you" tylko często całe zdania lub jakieś w miarę rozbudowane wypowiedzi. Pewnie ma to jakieś uzasadnienie, ale ja nie wiem jakie.

OCENY:
Kaes: 6/10
Kuba: 2/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz